… jak żywa pochodnia. No tak. Mało jest koszulek z napisami które mogłabym nosić. Bardzo, ale to bardzo rzadko bywało żebym któryś z tekstów akceptowała. Długo tak. Do tego stopnia, że nie pamiętam tak kilka lat wstecz, żebym miała jakiekolwiek koszulki z nadrukiem. Wszystko w jednym kolorze, albo w etno-wzorki. Pamiętam nawet kiedy mi się to zmieniło. Nie, nie trzeba mi było do tego żadnych wydarzeń życiowych. Nic takiego. Wystarczyła jedna biała – uwaga, zwykłych białych t-shirtów też nigdy nie nosiłam – bluzeczka z odpowiednim tekstem. O ile dobrze kojarzę kupiona w Diversie, jednym z moich ulubionych sklepów z ciuchami. A nie, aż tak wiele ich mam, i o dziwo, żadne h&my nie wchodzą w grę. Tam nawet nie wchodzę. No dobra. Bardzo rzadko. Chyba miałam tak od zawsze. Zdecydowanie. Bo jakieś tam próby tworzenia własnych wzorów kojarzę. Wyglądało to wówczas… hmmm… no… nie bardzo. Z pewnością nie do noszenia na miasto. Teraz jest lepiej. Zresztą jakie lepiej? Niebo a ziemia.
Płoń dziewczyno… Wzór okupiony godzinami pracy, i to nie tylko nad nim. Najpierw cały proces malowania na koszulkach. Technika cięcia szablonów. Praca nad liternictwem. No ok. Miałam ciut łatwiej, jako że już kiedyś zabawy w szablon próbowałam z jakimś tam skutkiem. Trzeba było tylko i aż opanować akryl do tkanin. Stopień rozcieńczenia, ilość farby czy samą technikę nakładania na wzór i suszenia. Chyba daje radkę.
Przyznam się. Nie jest to pierwsza w ostatnich kilku tygodniach koszulka malowana przeze mnie. Było jeszcze coś innego na czym poznawałam tajniki smarowania po szmatkach. Kiedyś pewnie pokażę.