Obudziłam się wpół żywa, ze zwiniętym w kłębek kręgosłupem. Moralnym też. Zbyt wiele nawet jak na mnie. Sporo niedorzeczności, pytań bez odpowiedzi, i tych na które wcale nie chcę ich znać. Otwieram oczy we wpół majakach, połowicznie będąc na jawie w oparach niedopowiedzianych i wcale nie tak nierealnych snów. Śnią mi się dredy. Nie, nie moje. Śni mi się jeszcze inna nie tak absurdalna i niemożliwa sytuacja. Zbyt realne jak na pokręcony sen. Trochę jak w czeskim filmie, który rozgrywa się z moim udziałem.
Poranki. Posklejane niczym gęstym budyniem z popołudnio-nocami, których już nie rozróżniam, których nie rejestruję gdzie zaczyna się a gdzie kończy wieczór. Moja wola „tworzenia” czy też zrobienia czegokolwiek poddaje się i kwili cichutko zwinięta w kulkę w kącie. Popłakuje nie wiedząc „kim jesteśmy, dokąd dążymy”. Zastanawiam się czy ma coś nadejść. To coś, ten nagły wybuch, który wyrwie mnie z marazmu oczekiwań. Wiecznych oczekiwań na coś, na szczęście, na spokój, na wszechogarniające dobro. Na sygnał, niczym wystrzał armatni, że to już, że już teraz będzie cudownie.
Kolejny dzień. Podobny do poprzedniej niedospanej nocy. Nie zauważam już czasu, a przynajmniej jego zmian. Blade świtem poranki, zachmurzone przedpołudnia i chylące się ku ledwie widzialnemu zachodowi słońca wieczory, a potem znowu noce. Czasu jest za dużo, takie mam wrażenie, nie wiem czym go wypełnić. Nawet nie mogę sobą. Mnie jest zbyt mało. Z zobojętnieniem w oczach zauważam, że ostatnio coraz mniej. I o zgrozo wcale mnie to nie martwi i nie jakoś szczególnie nie obchodzi.
(a weźże ty Tygrysie jakieś lekarstwa, ciepłą herbatę z cytryną na to letnie przeziębienie, a nie snujesz się po sennych marach i na życie marudzisz)