Pierwsze razy

Jest takie kilka dni każdego roku kiedy nie istnieję. Niby jestem ale jakoś tak inaczej. Nie ma mnie. Niby nigdzie i niby dla nikogo. E, no nie… stop! Jestem tak bardzo, bardzo mocno jak tylko potrafię i jak tylko mogę poczuć się sobą, poczuć się jednością z całym światem, czuć flow i przepływ kosmicznej energii (bla bla bla – daleko mi do jaśnie oświeconych skrajności, serio). Kiedy jestem jak w domu, tam czuję się właśnie jak we wnętrzu otaczającej mnie błogości. Jestem wtedy częścią czegoś naprawdę wielkiego. Miejskie centrum kultury staje się wtedy dla mnie (i zapewne wielu, wielu ludzi) małym centrum wszechświata. Drugim domem – tym prawdziwym. Tak bardzo, że właściwie to mogłabym faktycznie te cztery kolejne po sobie dni stąd nie wychodzić – spać na zamkowych korytarzach zwinięta w kłębek na wielkich poduszkach, żywić się w pobliskich knajpkach i okolicznych sklepach, albo po prostu żyć samym wszechogarniającym szczęściem. Zwiedzam światy równoległe bo dzieje się magia. Naprawdę.

Czysta, najprawdziwsza magia

EthnoPort Poznań. Moja mała tradycja. Od lat. Powiedzenie, że kilkunastu nie będzie żadnym grubym nadużyciem. Wcale. Dwunasty raz. Pamiętam mój pierwszy. Ba, pamiętam wiele moich pierwszych festiwalowych razów związanych z tą imprezą… kiedy to po raz pierwszy dowiedziałam się o istnieniu Ethnoportu i brałam w nim udział, a festiwal wówczas się rodził. Tak samo jak do dziś mam obraz kiedy pierwszy raz mnie na tym święcie muzyki i różnorodności być nie mogło (mam szczerą nadzieję, że ostatni). Rok w którym przeniósł się z łąki nad Wartą do ciasnych zamkowych przestrzeni. I dokładnie pamiętam kiedy i jak dołączyłam do ekipy która go tworzy. W tym roku też mimo punktów stałych – deszcz, bo co to za EthnoPort na którym nie pada – to był…

Festiwal pierwszych razów

Nigdy jeszcze w historii imprezy nie mieliśmy odwołanego koncertu, wizyty policji bo jesteśmy za głośno, imprezy kończącej w klubie festiwalowym na której puszczono takie „hity” jak Macarena i Bailando (nosz q!). I nie zdarzyło się nam żeby muzycy po zagraniu koncertu i zejściu ze scen bawili się razem z nami, przyszli pogadać. Never ever nie skończyliśmy imprezy dnia następnego chillując na schodach Zamku podziwiając jak wstaje świt nad miastem, jak ludzie idą na poranną zmianę do swojej pracy, a my… dopiero żegnamy się ze sobą po nocy śpiewów, (picia wódki) przebywania w towarzystwie załogi z występujących w tym roku zespołów, wspólnej gry na bębnach i otulania się polarowym kocykiem.

Recenzje…

Heh, nie będę pisać, bo to emocjonalne, nieobiektywne zupełnie. Zapewne można w sieci znaleźć ich wiele, wiele. Zdjęcia, opisy wszystkich wydarzeń tak jak w poprzednich latach też hulają po internetach. Po co mi się silić na własne grafomańskie opisy, zupełnie czysto subiektywne, moje, nieprzesiane przez muzykologiczną wiedzę tudzież dziennikarskie doświadczenie. Z mojego miejsca we wszechświecie mogę tylko cicho westchnąć w oczekiwaniu na następny, otrzeć łezkę wzruszenia na samo wspomnienie koncertu otwarcia w wykonaniu Baul meets Saz. Jeszcze kilka różnych rzeczy sobie przypomnieć, które to w tym roku się wydarzyły i były dla mnie ważne. Były dla mnie cudownymi niespodziankami. Nieprzyjemne, nie – to nie na tej imprezie. Kilka zaskoczeń, sporo punktów stałych. Nasza stało-płynna ekipa wolontariuszy. Zakończenie równie piękne. I to wszechogarniające szczęście, którym chciałam wówczas się podzielić z całym światem. Tak silne uczucie, iż wiem że uda mi się przetrwać na nim i polatać mentalnie do następnego razu (któż wie, może znowu wydarzą się wówczas jakieś pierwsze), przez cały rok. A potem znowu będę mogła poczuć się jak w domu, gdziekolwiek w życiu będę, poczuć się jak jedna wielka rodzina spod znaku #teamethnoport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.