Mam nieuchronne poczucie że coś się zmieniło. Tak już na stałe. Na zawsze. Nawet nie to, że nagle pękło, załamał mi się świat, niebo znowu spadło na głowę i już nic nie będzie tak jak dawniej. No nie będzie. Ale wcale, a wcale nie znaczy to, że muszę zaczynać kompletnie na nowo, znowu układać wszystko. W końcu ile nowych początków w życiu mogę przechodzić. Czasem po prostu ma się tego dość, albo wcale się nie odczuwa takiej potrzeby. Nie ma się zwyczajnie i bez burzliwych emocji chęci na budowanie rzeczy kawałek po kawałku zaczynając od fundamentów. I tak od wielu spraw już nie ucieknę. Nie będzie happy endów i zawsze doświadczenie będzie się cieniem gdzieś tam kłaść. Nie da się udawać że nagle pstryk – i wszystko będzie lepsze i szczęśliwsze. No dość, już nie tym razem. Spokojnie niemal bez emocji, wcale nie nerwowo – dość, „niechcemisię”.
To jest dla mnie nowe, zupełnie nowe. Dotąd mi nieznane uczucie spokoju, luzu, pogodzenia się z pewnymi kwestiami. Nigdy tego nie przechodziłam. Zwykle był bunt. Krwiożerczy, destrukcyjny bunt. Było boksowanie się ze światm, udawadnianie samej sobie, działanie w opozycji, w narzuconej sobie sprzeczności do swoich wyobrażeń i odczuć. W przeciwności do tego czego nie chcę w swoim życiu i kim na pewno nie chciałabym się stać. Nigdy.
Zamiast szarpania się wewnętrznie czuję spokój. I błogość. Trochę jak odkreślenie grubą, czerwoną krechą jakiegoś etapu podczas codziennej wędrówki, bez poczucia że jest się w punkcie bez powrotu. To jak przekroczenie granicy na górskim szlaku, które co zmienia? No właśnie niby nic, niby… a już się jest po drugiej stronie. Granice w ludzim życiu kojarzą się raczej z dużym przeskokiem, z rewolucją, nowym, nieznanym. A tym czasem czuję się po prostu jakby coś się za mną zamykało, coś się skończyło. Mam swoje „punkty stałe” Takie zwykłe, zwyczajne rzeczy, czynności nawyki, które znam i przez ich obecność czuję się bezpieczniej. Ale równocześnie nie mam ataku paniki i lęku przed zmianami. One po prostu są i chyba już się do nich przyzwyczaiłam. Wszystko płynie. Mimo to jest stabilnie – ot taki paradoks. Jest bez strachu i przerażenia w oczach. Bez żalu zamykam za sobą pewne etapy. I zdaje się, że nie potrzebuję już potwierdzeń że robię słusznie. Noszę w sobie permanentny spokój.
Nie, nie jestem szczęśliwa, ale pierwszy raz od dawna jestem spokojna.