W kolorze g…

Nigdy nie lubiłam oficjalnych ubrań. Nigdy. Odkąd pamiętam. Broniłam się jak tylko mogłam. Sytuacje też od tego jakoś tak wcześnie nie wymagały. Wiadomo. W liceum mogłam chodzić w czymkolwiek, a to cokolwiek zazwyczaj oznaczało bojówki i czarnego kangurka. Inaczej przy bardziej uroczystych spędach, które wywoływały u mnie niechęć i wewnętrzny opór.

Tym bardziej spotęgowany, że od czasów nastoletnich moja madre usiłowała mnie i siostrę upychać w różne „poważniejsze” wydziwy. Garsonki, marynarki i buty na obcasie… W tym wieku, kiedy to zamiast spotkań w rodzinnym gronie dorosłych głównie zajmowało mnie latanie po koncertach, na zajęcia z rysunku i próby grupy teatralnej. Nie, to nie mogło się na mnie udać.

Do czasu. Trzeba było raz na czas jakiś iść na egzamin na studiach, albo na rozmowę o pracę. W czarnym kangurku, no jakoś tak nie wypadało. Spódniczka… eee… ok, niech będzie. Ale co z resztą oficjalnego stroju? Nawet kilka miesięcy wstecz nie posiadałam jeszcze żadnej marynarki, która nadawałaby się na taką okazję. Ale czasem trzeba. Ubrać się kulturalnie, umalować, uczesać. To ostanie u mnie od dłuższego czasu oznacza nie mniej nie więcej związanie dredków, uporządkowanie ich jakoś tak wizualnie – o ile się da je ujarzmić. Wybuchły kolorem na końcach. Niby, że na wiosnę. Ale to i tak kolorystyczno-wizerunkowy ogień. Kumpela z pracy mówi mi „…kochana ale czemu Ty część dredków masz w kolorze gówna”. Nie. W kolorze gówna to ja mam marynarkę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.