Lata minęły, o czym to przypomniał mi jakże popularny serwis społecznościowy, który to obecnie zastąpił już chyba prawie wszystko. Niemniej mimo mojego skrajnego podejścia – a tak, czasem zbyt dużo tam obwieszczam newsów ze swojego życia, czasem na fali odbicia jest mnie tam mniej, tyle że nic – lubię zajrzeć i przypomnieć sobie, a właściwie to Fejsbuk przypomina mi co to tam takiego w moim życiu się działo, co robiłam albo czego nie i jaki to był mój wewnętrzny stan poplątanych myśli, które mi się czkawką publicznie odbijały.
No i tak dzisiaj dowiedziałam się, że to już sześć lat, dokładnie dzisiaj sześc lat minęło od kiedy po raz pierwszy „uczestniczyłam” w konwencie tatuażu na targach poznańskich. Uczestniczenie byłoby zapewne zbyt dużym słowem, wszak nie zrobiłam tam sobie wówczas tatuażu, ani nawet żadnego piercingu, właściwiej można powiedzieć że zwiedzałam i oglądałam to wydarzenie. A jak to wtedy, z aparatem w dłoni. No wiadomo. Jeden czy drugi sprzęcik miałam kiedyś w torbie zawsze.
Fajnie było sobie to przypomnieć. Na żywo najlepiej. Tym bardziej że poprzednie dwa lata były stłumione u mnie pod kątem wydarzeń przez pandemię (i nie tylko). A skoro i w tym roku po długiej, zdecydowanie zbyt długiej przerwie również wybrałam się na zwiedzanie to i analogicznie jak wcześniej wyposażona w szkiełko. No i oko 😉 Moje. Żeby połapać trochę obrazków
Festiwal freaków
Tak, właśnie tak. Jak to inaczej nazwać, nawet kiedy poruszam się „w bańce” – znajomych mam specyficznych, raczej takich jak ja, co to dla nich kolorowe obrazki na ciele raczej nie są niczym obcym. Niemniej na konwencie odklejonych indywiduów jest ogrom. Naprawdę odklejonych, bo ja to tam grzecznie, cztery kolorowe obrazki w zasadzie w taką pogodę ukryte pod ubraniem, kilka kolczyków.
A na konwencie… hmmm… cała masa grubo, naprawdę grubo wytatuowanych ludzi. Piercing na twarzy – nic szokującego. Stylizacja i wyrażanie siebie na porządku dziennym. Swoją droga ciekawe czy większość zwiedzających też się tak nosi na co dzień czy to tylko konwentowe przebieranki były.
Fajnie było. No całkiem miło przypomnieć sobie jak to jest być na tak dużej imprezie. Tylko że, jak zwykle sama, a na konwencie zwiedzać samemu to trochę jak iść na Nocny Targ Towarzyski w pojedynkę. Niby spoko, ale coś nie teges, ale coś tam brakuje. Dobrze też było w końcu odkopać z czeluści po przeprowadzce aparat, jeden i drugi. Naładować baterie, sprawdzić karty pamięci. I wszystko zapowiadało się cudnie. Gdyby nie to, że po tak długim nieużywaniu i skrajnie rozładowanych bateriach moje maleństwo (bo Fuji x10 to naprawdę małe ale za to jakie fajnie gówienko jest 😉 ) utraciło ustawienia i wszystkie zdjęcia do obróbki miałam bez RAWów, o czym przekonałam się dopiero w domu przy przeglądaniu wszystkiego… No peszek. Ale nie ma się co łamać bez tego i tak dało radę, a i może pora zacząć robić tak żeby obróbka była zbędna.
Niemniej trochę tych obrazków z tego roku w mojej prywatnej galerii jest. Oby tak dalej i jeszcze więcej i więcej patrzenia na świat przez szkiełko.
*tatuażu na konwencie nigdy nie zrobię, nie ten komfort, sterylność i intymność kiedy tysiące ludzi się gapią na twój właśnie pokrywany tuszem tyłek.