Są niektóre rzeczy, które naprawdę lubię w zimniejsze dni. Naprawdę. O ile po kilku zdecydowanie zbyt długich ponurych i zimnych miesiącach mogłabym powiedzieć, że cokolwiek było w tym fajnego. A i owszem. Coś tam się znajdzie. Grzanie łapek na kubku parującej, aromatycznej herbaty.
I swetry.
Ale takie długie. „Wełniane” – bo umówmy się pewnie w większości przypadków to akryl wymieszany z czymś jeszcze. Nie w norweskie wzory, nie w zimowe motywy i bałwanki. Najlepiej w paski. A jeszcze lepiej w etno-paski. Tak, tak, swetrów będzie mi trochę na wiosnę, lato i wczesną jesień brak. Ale po ostatniej aurze – tylko trochę. Na razie przynajmniej. Dobrze mi się komponują z resztą.
Nie ważne że białe.
Dobrze działają z ciemnym tłem. Nomadyczną asymetryczną koszulką i jeszcze bardziej nomadycznymi rękawiczkami. I ze szmatką na dredy noszoną ostatnio zamiast czapki też. Bywała też wersja z sukienką. Też fajnie. Nowej opinającej spódniczki i wysokich butów nie zdążę już raczej w tym zestawieniu przetestować. No chyba, że maj znowu zaskoczy wichurą i śniegiem.