Pisałam już o tym na początku. O tu dokładnie. O zapachu świeżo zaparzonej kawy. O domowych pieleszach i rytuałach. W trakcie. W trakcie tworzenia. I w trakcie rytuału – picia kawy. Lubię tak sobie rano, a kto by nie lubił, usiąść na balkonie z kubkiem kawy. Albo kolorową szklanką. Przyjemne.
Takie małe drobnostki. Takie nic, a dające tyle spokoju i szczęścia. Po powrocie z pracy, po ośmiu godzinach niemal codziennej rutyny (?), mordęgi (?), niemal dziewięciu godzinach poza domem, tak po prostu usiąść i rozkoszować się letnim powietrzem i szklanką kawy. Bananowej. Yhm. Nie ze Starbaksa. Własnej, domowej, takiej tylko mojej. Przygotowanie zajmuje kilka chwil. Kawa z kawiarki, mleko, banany. Wszystko zmiksowane razem. Czapeczka z bitej śmietany. O, tego nie robię sama – no już nie przesadzajmy. I nic więcej w tym momencie mi nie trzeba. Zupełnie nic. Małe radości życia.