W pewnym momencie blog zniknął z sieci. Ot, tak. Można by jeszcze łudzić się i mieć nadzieję, że zawieruszył się gdzieś w otchłani internetu. Nic to, niestety… Musiałabym sporo pisać i bardzo ważyć słowa żeby wyjaśnić co się z nim stało. A nie chcę. Tak po prostu nie chcę.
Wolę skupić się na teraz.
Nadzieję miałam, a ta – wiadomo umiera ostatnia i kolor ma zielony – iż, jeszcze uda mi się domenę odzyskać. Cesja nie wchodziła w grę. Odliczałam do daty wygaśnięcia okresu karencji. Nope. Już zgarnięta. Trudno. Skupić się na teraz. A teraz to już było tylko klikrrr, klikrrr, klikrrr paznokciami po klawiaturze… Hosting, domena, szybki przelew. Równie szybka instalacja.
WordPress welcome back. Po pierwszym zalogowaniu i podglądzie bloga „od środka” poczułam się jak w domu. Prawie, tylko przestawić kilka rzeczy, poszukać layoutu – bo tamtego już raczej nie odzyskam, tak samo jak i logo. No i…
3, 2, 1… reaktywacja.
Heh, prostsze niż myślałam.
Kto pamięta, no kto, jak blog był podpięty pod domenę z forum o wiewiórkach, potem dostał własną, pierwszy eksplodujący kolorem layout, potem ten niby bardziej pro, jasny i stonowany. Kusi mnie aby masowo powrzucać stare zdjęcia, zgromadzone przez niemal siedem lat pod poprzednimi adresami. Tylko po co… Wygrzebywanie resztek, kroki wstecz, a i nawet nie miałam skopiowanej bazy danych, bo fotki to się jeszcze na dysku znajdą. No nie, słabe. Jednakże…
Welcome back Dżoana.