lala la, lalala la… Taki śmieszny kawałek kiedyś był. Nagrany dla żartów, przez zespół, który to cały raczej był dla żartu. No bo jak można, powiedzcie mi nazwać się Czarno-Czarni. Kto bardziej w klimatach bitników ten nawiązanie kojarzy. Cała twórczość skupia się wokół klimatu lat 60tych. No żarcik taki, pastisz.
PASTA, PASTA, WASABI OJ
Podstawowy składnik dodatek nadający smaku i charakteru. Wasabi nie lubię, charakterna jestem cała sobą. Imbir też do mnie nie „gada”. Pozostaje mi ryba. Ryba i ryż.
O istnieniu sushi wiedziałam już jakiś tam długi czas. No ale, wiecie, to zupełnie jak kiedy wegetarianin wie o istnieniu kebaba. Jak pamiętam to w sumie powiązane ze sobą było. Znaczy nie surowa ryba i kebs, ale ten wegetarianizm, który powstrzymywał mnie od eksploracji kulinarnych i jedzenia całkiem dobrych rzeczy. Zresztą, ryb jako takich u mnie w domu się nie jadało, sushi tym bardziej. No i taka okrojona o te smaki wyszłam w świat. Znaczy się na Wildę, ale to w zasadzie pomiędzy tą dzielnią a światem nie ma wielkiej różnicy.
Pierwszy raz jadłam może w jakiejś suszarni na mieście. No i stres, bo elegancka knajpa, wszystko ładnie, ludzie dookoła, a tu zamiast widelca dostajesz dwa wystrugane z bambusa kijki. No i jak tym jeść. To pewnie dlatego Japończycy są tacy chudzi – zanim się pałeczkami namachają to już zdążą znowu być głodni. No odechciewa się. Dopóki oczywiście nie ogarniesz techniki wachlowania kijkami. Potem jest już fajnie.
Odechciewa się też kupując sushi w dyskoncie spożywczym. Są dostępne na dziale z rybami, a jak. Ale nie róbcie tego. To coś w niczym nie przypomina nawet akceptowalnego smaku sushi. I drogie jest.
JAK SIĘ ROBI SUSHI
Bardzo prosto. Hahaha. Tak, jak pierwszy raz usłyszałam taką instrukcję chciałam się z zażenowania schować za naczyniami w kuchni. Nie uważam się co prawda za mistrza kulinarnego, ale jakoś nie głoduję.
Podstawą jest ryż. To ci niespodzianka, ryż… Ale, ale… ryż o mniejszych ziarnach, żeby ze zwijaniem rolek problemu nie było. Jest w każdym dyskoncie spożywczym. Po prostu, ryż do sushi, raz! Że tak sobie nawiążę do barów mlecznych, gdzie to danie na pewno nie występowało. A dwa to płaty nori. Bez obawy, to po prostu papier z alg morskich. I też występuje w każdym dyskoncie z jedzeniem, zwykle na półce zaraz obok ryżu. A reszta składników? A to już według uznania.
Ryż gotujemy. Na surowo to się raczej nie da. Ugotować trzeba na kleisto. Nie wierzcie w „domowe polskie przepisy cioci Stasi”, że niby masę ryżową skleja się za pomocą majonezu. Tfu, herezja, bluźnierstwo. Wyobrażacie sobie Japończyka w majonezie? No średnio, co?
Żeby było na kleisto to najpierw trzeba ryż namoczyć. Na trzy razy nawet. Bardziej niż moczenie chodzi o wypłukanie skrobi, ale moczenie daje najlepsze efekty. Tak, więc… wsypujemy pół kilo ryżu do garnka (bo takie opakowania sprzedają), zalewamy wodą tak z dwa centymetry powyżej warstwy ryżu i czekamy. Z pół godzinki. Wylewamy wodę i powtórka. I tak z trzy razy. Teraz już można gotować. Na wolnym ogniu pod przykrywką, przez dwadzieścia minut. Nie grzebiemy brudnymi rękami w garnku, nie mieszamy, a najlepiej to w ogóle tam nie zaglądamy. Po dwudziestu minutach gotowe, zdejmujemy z ognia. I czekamy. Aż ryż wystygnie.
Robienie sushi to chyba w ogóle jest sztuka czekania, kontemplacji i medytowania. Powoli w swoim rytmie, ze spokojem.
W międzyczasie, jeśli już nas tyłek i ręce swędzą można przygotować wkład do sushi. Pokrojone w słupki surowe warzywa. U mnie króluje zielony ogórek, marchewka i ciut papryki. Awokado też jest spoko, byle w miarę miękkie. Łosoś w plastrach. I creme de la creme – zawsze, ale to zawsze dodaję serek kanapkowy o smaku chrzanu. Chyba że zapasy chrzanowego wyszły ze sklepu to jakiś inny. Ostatnio był z konopią i czarnuszką.
Ryż już przestygł. No to spoko. Czas na mieszankę octu ryżowego (tak, tez jest w sklepie spożywczym) i brązowego cukru. Mieszamy, jakieś sześć łyżek jednego, tyle samo drugiego. I siup do garnka z ryżem. I znowu mieszamy. To w zasadzie wszystko gotowe i można zawijać.
Na początek płat nori, najlepiej na bambusowej macie do rolowania sushi, jak nie masz może być czysta ściereczka, ale musisz mieć pewne ręce, hahaha…. Na nori kładziemy ryż. W zasadzie nie tyle kładziemy co ubijamy z ryżu równomierną warstwę, dokładnie go rozciskamy na algach. I teraz od brzegu, tego bliższego nam smarujemy szeroki pas serka, układamy na nim wzdłuż pokrojone warzywa albo rybkę, albo cokolwiek. Byleby wzdłuż i jako niezbyt szeroki pas, tak na jedną-trzecią nori. Bo inaczej sushi nie domkniesz w rolce. I co? I rolujemy. Po prostu zawijamy wszystko tak żeby się zmieściło do środka. Voila. Rolka jest. Teraz wystarczy pokroić na plastry.
A dalej już wiadomo. Kijki z bambusa zamiast widelca, wasabi w małej ozdobnej miseczce na wschodni styl, i sos sojowy (koniecznie!) w drugiej małej ozdobnej miseczce. Marynowany imbir. Zielona herbata. No i powodzenia z obsługą pałeczek.