„Czuję się jak filmie”… piosenka-rak, której nasłuchałam się w reklamie jakiegoś alkoholu nachalnie przerywającej mi oglądanie filmów na jakiejś bezpłatnej platformie. Potem ogarnęłam Netflixa. Swojego własnego, a nie takiego który się blokuje bo za dużo zalogowanych osób i w różnych nietypowych lokalizacjach. Działa w końcu, działa, nie muszę już słuchać głośnych i śpiewnych reklam z zabawą i alkoholizacją. Zdecydowanie wolę bez reklam, a skoro już to może tak bez udawania, że alkohol daje dobrą zabawę. A owszem, daje też kaca, ból głowy i żołądka, uzależnienie, rozpad relacji i całą masę problemów zdrowotnych. Wiecie, że żeby zrzucić pięć kilo wagi wystarczy przestać chlać. Takie to proste, co nie? Z reklam zdecydowanie wolę te z wiewiórką – skoro już muszę.
Ale u nas to tylko albo piwo (po 20) albo leki. Na wzdęcia, na zgagę, na ból dupy. Taki świat. I mimo, że „taki mamy klimat”, ja… Ja?
CZUJĘ SIĘ JAK W INDIACH
Tak sobie pod nosem nucąc melodię z natrętnych reklam. Bo to trochę tak. Ciepło, jasno, zimowy zjazd i spadki nastroju dawno za mną. A jeśli coś, to mam odpowiednie zalecenia od doktor medycyny pracy, która to mi ostatnio przegląd przydatności do użytku robiła. Układ nerwowy zdrowy, słuchowy a i owszem, jedno oko do naprawy, wszystko gra. Lalalala la.

Patrzę na fotę i se divam – skoro tak już w te klimaty językowe przy okazji reklamy zahaczyłam. A kiedy z tej żółto-blond dziewczynki się taki bad ass zrobił, co?
Dorosłość chyba. No i ta – kobiecość – co to jej z dwa miesiące temu usilne na zajęciach w grupie szukałam. Widocznie, w końcu postanowiła się zamanifestować. I to jak. Po całości.

